– Na pewno nie jesteś Mudathem? – spytał mężczyzna, gdy Kiord wolno się podnosił i podszedł do siodła po miecz. Długo nie odpowiadał, zamarł na chwilę, po czym wolno skierował głowę w prawo, gdzie po drugiej stronie rzeki, zza wzniesienia góry wciąż unosił się dym. Szarpnęły nim emocje, łzy podeszły do oczu. Wyszarpnął miecz z siodła i z impetem wbił go w żwir, wyładowując złość. Opadł na kolana i zasłonił twarz. Nieznajomy ostrożnie się zbliżył, patrząc to na górę, to na młodego człowieka.
– Ej, jeśli tam zmierzałeś, to nie masz tam już czego szukać. Rano jakaś wataha przybyła przez portal i puściła wszystko z dymem.
– Przybyłem stamtąd – mruknął i opłukał twarz w wodzie.
– Ach, no tak. To sporo tłumaczy. Przykro mi.
– Coś za jeden? Skąd mam mieć pewność, że nie jesteś jednym z najemników? – Wstał i podszedł o krok, z miną jakby gotów był zabijać gołymi rękami.
– Ależ jestem najemnikiem! Z tym, że nie zabiłem żadnego człowieka od kilku lat. Czasem tylko strąciło się kilka hakłagowskich łbów na zlecenie sołtysa, gdy stwory nachodziły wioskę. Jestem w tym sektorze od ponad tygodnia i prowadzę obserwację terenu.
– Po co?
Mężczyzna pozostawił pytanie bez odpowiedzi i uśmiechnął się, wyciągając dłoń.
– Nazywam się Korcwell.
– Kiord – uścisnął mu dłoń, wciąż zachowując dystans.
– Przepraszam, jak?
– Kiord.
– Kord? Jak ta broń, którą zabito ostatniego króla? – Były rekrut skwitował to ciężkim westchnieniem.
– Przywykłem do takiej reakcji. Niemal każdy w szkole zadawał to samo pytanie ilekroć się przestawiałem. – Spojrzał ze smutkiem w stronę góry.
– Bywają gorsze historie. Przykładowo takie, w których grupa tubylców zgarnia cię półżywego z pustyni i przez resztę dni wołają do ciebie tak jak miałeś napisane na kurtce, bo nie jesteś w stanie przypomnieć sobie nic. Nawet własnego imienia i nazwiska. – Kiord spojrzał uważniej na Korcwella, a ten tylko wzruszył ramionami.
– Zabierz faga, idziemy stąd. To nie jest bezpieczne miejsce na pogawędki.
– Widziałeś w okolicy innych najemników?
– Nie, ale nadchodzi Pielgrzym i wolę go przeczekać w cieple, przy ognisku. A tak swoją drogą masz bardzo charakterystyczne zwierzę, jeszcze nie widziałem takiej odmiany gatunku fagów.
– Tak, te górskie mają brunatny kolor sierści, Bochen jest łasy na liście szczawiu i komplementy.
– Fag o imieniu Bochen? Wyniósł cię na grzbiecie z płomieni. To chyba feniks? Sporo byś dostał za niego w mieście, bo srebno-szare fagi to żadna rewelacja. – Korcwell złapał za cugle swojego wierzchowca i machnął ręką na Kiorda, by podszedł bliżej ze zwierzęciem. Następnie uruchomił niewielkie urządzenie, przypominające latarkę, które uniosło się nad ich głowami i roztoczyło wokół zieloną, świetlistą kopułę.
– Na zajęciach z historii pokazywano nam między innymi dokumenty o ludach zamieszkujących pustynne tereny. Zetknąłeś się kiedyś z nimi? Widziałeś amazonki i ich zwierzęta? – Spytał, na co Korcwell odpowiedział krótkim śmiechem.
– Niestety, słyszałem tylko opowieści, nie zapuszczałem się aż tak daleko. Ale wiem, o co ci chodzi. Sierść tamtych zwierząt zaplatana jest w warkocze dla ochłody. Heh, tylko baby miałyby chyba cierpliwość do tego typu zajęć, co?
Nim się spostrzegli, mgła przemieniająca się w zamieć otoczyła ich gęstą ścianą. Mimo to Korcwell, przy niemal zerowej widoczności, szedł śmiało znaną sobie ścieżką, zagadując nowego towarzysza. Po chwili siedzieli już w skromnym obozowisku, rozpalając ogień. Kiord w tym czasie zdążył sporo opowiedzieć o latach spędzonych w ośrodku, a mężczyzna wyraźnie zainteresowany dopytywał o różne szczegóły. Zamilkli na dłuższą chwilę dopiero, gdy zdjęli podgrzaną strawę znad paleniska. Podróżnik z przyjaznym uśmiechem spojrzał na Kiorda pochylonego nad kubkiem.
– To coś pomiędzy zupą, a gulaszem. Nie żałowałem ziół, choć smak i tak jest specyficzny. Ważne, że gorące.
– Zdecydowanie poprawia nastrój. – Odparł weselszym tonem lecz po chwili posępnie się zamyślił. Wyglądało, jakby coś mieszkającego w kubku właśnie rzuciło na niego urok.
