
Mężczyzna wykonał ruch, jakby przecierał dłonią niewidzialny blat przed sobą. W niewielkim prostokącie ujrzeli przybliżony obraz tego, co działo się na lądzie. Leśnym traktem gnała konno kilkudziesięcioosobowa grupa jeźdźców. Większość z nich miała ciemne, powiewające na wietrze włosy, inni ogolone, wytatuowane glace lub osłonięte kapturami głowy. Każdy jednak był ubrany na czarno i cwałował na koniu o podobnej maści. Jedynymi jasnymi akcentami były odsłonięte fragmenty ciała, lecz i te pokryte były biegnącymi wzdłuż sylwetki rzędami tatuaży. Nawet wokół nich, na drodze, rozrastał się ponury cień, podobnie jak atrament rozchodzący się po bibule. Mortimer przyjrzał się temu dokładniej i dostrzegł, że to ziemia wokół kopyt czernieje, jakby tuż przed postawieniem kroku. Osobliwy ślad długo utrzymywał się na ziemi po przejeździe grupy.
– Kto to?
– Mudathowie. – Bellhard odpowiedział, nie odwracając spojrzenia od pulpitu.
– Prowadzą koczowniczy tryb życia, nie zatrzymują się nigdzie na stałe, poszukując silnych artefaktów, które wzmocniłyby ich własną moc. Po drodze plądrują, grabią małe wioski i obozowiska.
– Oni też posiadają moc? Są czarownikami jak my?
Mistrz wydął usta i gestem dłoni przywołał inny obraz.
– Po zakończeniu wojny byli wielkimi przegranymi. Nasi przodkowie wyruszyli w kosmos, a oni pozbawieni w sporym stopniu pierwotnego daru, zaczęli szukać sposobów na odbudowanie dawnej potęgi. Odseparowali się od przeciętnych mieszkańców, aż ich społeczność przyjęła charakter niebezpiecznej sekty. Doskonalą się w okultyzmie. Każdy Tog trzyma się od nich z daleka i ten sam lęk wszczepia swoim podopiecznym. Ja także powinienem cię przestrzec, Mortimerze. Zrobiłbym to, lecz jest coś, co istnieje od dawna i nie pozwala takim jak my normalnie funkcjonować. – Uczeń przyglądał się twarzy mężczyzny oblanej błękitnym blaskiem otaczającego ich kryształu. Spojrzał ponownie w obraz.
Widział już wyraźniej grupę jeźdźców, wstrzymali konie i z wyraźnym podekscytowaniem zboczyli z traktu w stronę rozległej polany. Szykowali kusze, patrząc w niebo czekając, aż odległe punkty obniżą lot. Cofnęli się pod wysokie krzewy, a gdy na tle chmur pokazały się rydwany Togów – ruszyli do ataku.
– Wspominałem ci, że zwykła broń biała nie czyni ci szkód, ale bełty, sztylety, łańcuchy, a nawet sznury tych czarnookich sukinsynów obleczone są specjalnym, ciężkim zaklęciem mudathowskich czarowników.
Mortimer słuchał i patrzył jak osłabione zaprzęgi Togów dają się łapać w świetliste pętle, zarzucane z rąk jeźdźców. Mimo zażartej szarpaniny, powoli ściągano je ku ziemi. Spod gruntu wyrastały ogromne, ostre głazy, które pięły się w stronę rydwanów i spętanych zaklęciem Togów. Mudathowie zachowywali się nie jak myśliwi, lecz żądni krwawej rozrywki agresorzy. Raptownie ściągali czarowników w dół, wiwatując, gdy ich ciała po usilnej walce były brutalnie rozrywane przez kamienie. Mortimerem wstrząsnął moment, gdy czarnoocy podchodzili do ociekających krwią głazów i raczyli się czerwoną posoką poległych.
– Niektórym udaje się uciec, inni stają się ofiarami.